Maraton w Poznianiu przeszedł do historii. Miesiące przygotowań, treningów, wyrzeczeń poświęcone na kilka godzin wysiłku. Sporego wysiłku. Skończyło się na piątym miejscu Open z marnym czasem 2:22 z hakiem nawet nie pamiętam jakim. Ale zacznijmy od początku.
Trening po operacji
Od końca września 2016 do maja nie wykonywałem mocniejszych akcentów, była właściwie tylko przerwa i truchtanie. Było minęło, pięta nie boli, wprawdzie mam jeszcze lekki problem ze stawem skokowym, ale normalnie trenuję. Problem jest taki, że treningi zacząłem wiosną, a jak każdy bardziej wtajemniczony biegacz wie, cały sezon biega się z zimy. Po drugie chciałem osiągnąć swoją życiową formę od razu. Najpierw w sierpniu miałem być mocny na Mistrzostwa Polski na 10km. Pojechałem na obóz klimatyczny do Szwajcarii, kilka startów na przetarcie bez żadnych rewelacji i klapa na Mistrzostwach. Stwierdziłem, że muszę podejśc do wszystkiego na spokojnie. Dobrze przepracowałem obóz w Szklarskiej i miał być ogień na przetarciu – piątce i połówce na Mistrzostwach. O ile piątka jeszcze nie poszła jakoś tragicznie to połówka w Pile to był dramat. Wiedziałem, że nie mam co się nastwiać na wielkie wyniki w Poznaniu, chciałem wyciągnąć ze swojego organizmu jak najwięcej.
Bezpośrednie przygotowanie startowe
Zostały 4 tygodnie, czyli najcięższy okres dla maratończyka i najbardziej kluczowy pod kątem maratonu. Wprawdzie nie robiłem tak dużego kilometrażu jak dotychczas, ale i tak było co robić. I szło naprawdę obiecująco. Mocne jednostki kończyłem z zapasem, bez wielkiego męczenia, na niskim zakwaszeniu. Po dołku spowodowanym słabymi startami kontrolnymi błysnął promyk nadziei, że będą jeszcze ze mnie ludzie. Dwa ostatnie tygodnie już raczej były luźne, mniejszy kilometraż i kilka jednostek na podtrzymanie formy już bez żadnego rzeźbienia, robota była zrobiona, teraz tylko trzeba było przetrwać tydzień diety białkowo-węglowodanowej. Kto próbował pewnie wie o czym mówię 🙂 Zniosłem to w tym roku wyjątkowo ciężko, już od drugiego dnia nogi jak z drewna, im później tym gorzej. W środę bieg ciągły leciałem już na oparach węglowodanów. Ostatnie 3 dni to ładowanie głównie makaronu i ryżu i oczekiwanie na start.
Ostatnie dni
Przed maratonem najważniejsza jest noc z piątku na sobotę. Na szczęście wyspałem się dobrze. Do Poznania pojechałem w sobotę po porannym rozruchu. Nie chciałem jechać wcześniej, wolałem żywić się sam jak najdłużej zamiast liczyć na hotelowe żarcie. Na miejscu odebrałem pakiet, ustaliliśmy z Szymonem Kulką po ile ma prowadzić, przypięcie numeru, zrobienie napojów, pakowanie i do spania. Tym razem nie poszło już tak łatwo. Najpierw nie mogłem zasnąć, później obudziłem się przed 4.00 i od tego czasu prawie nie spałem. Ale byłem spokojny, w końcu to poprzednia noc była najważniejsza. Czułem, że może być dobrze. Nastawiałem się na 2:16, jeśli udałoby się złamać to mógłby to być mój trzeci wynik w maratonie. Od 2013 roku królewski dystans zaczynałem szybko i lekko zwalniałem, teraz planowałem zacząć spokojnie i utrzymać tempo.
Odliczanie
Musiało się udać. Chwilę przed 9.00 dowiedzieliśmy się, że coś się wydarzyło i start będzie opóźniony. Nie panikowałem, trzymałem ciepło truchtając, dociągając mięśnie i robiąc kilka przebieżek. Na jednej z tych przebieżek rozwiązała mi się sznurówka. Jak to dobrze, że start był później, maraton z rozwiązanym butem nie byłby fajny 🙂 Kiedy w końcu mieliśmy ruszać powiedziałem Szymonowi, żeby przy tym opóźniniu ruszył lekko wolniej niż planowałem, po 3:15/km. Odliczanie, strzał i ruszyliśmy.
Start
Od razu na prowadzenie wyszedł Ukrainiec. Na jego plecy wskoczył Kenijczyk i Łotysz. Ja miałem swojego zająca. Pierwszy kilometr 3:12, czułem się nieźle, powiedziałem Szymonowi, żeby to trzymał. I tak zrobił, było bardzo równo, wszystkie miedzyczasy mieściły się w 3 sekundach. Naprawdę żałuję, że nie byłem w stanie tego wykorzystać. Przed 5km dogoniliśmy Łotysza, który puscił prowadzącą dwójkę i lecieliśmy we trójkę. Cały czas czułem się luźno, złapała mnie lekka kolka, ale po kilku kilometrach puściła, było dobrze. Za 15km puścił Łotysz, za chwilę dowiedziałem się, że czołówka jest już 2 minuty przed nami. Ta informacja mnie ucieszyła, stwierdziłem, że takiego początku nie są w stanie utrzymać do mety i na chwilę przebłysnęła mi myśl, że jeszcze może uda się to wygrać. Z tym, że za chwilę okazało się, że dla mnie tempo też zaczyna być za mocne.
Schody
Przed połówką zrobiło się ciężko. Wiedziałem, że to trochę wcześnie i raczej nie zdołam utrzymać tempa na 2:16. Ale ciągle wierzyłem, że dogonię czołówkę. Połówkę minęliśmy w niecałe 1:08, zaczynała się walka. Prowadzenie Szymona Kulki skończyło się na 25km, zwolniłem, ale jeszcze w granicach przyzwoitości. Granicę tą zacząłem przekraczać około 30km. Momentami biegłem ponad 3:40/km. Czułem się jak na wyścigu żółwi, mimo, że mnie konkretnie ścięło liczyłem, że drugiego Kenijczyka też sponiewiera i w jakiś sposób go dogonię. Tym samym mimo mojego spacerowego tempa nikt mnie nie mijał. O ile jeszcze przed 30km wmawiałem sobie, że po kontuzji odzwyczaiłem się od przetrzymania bólu i musze się przełamać, to po 30km walczyłem o przetrwanie. Łydki zakwaszone, czwórki z betonu, biodro i stopy bolą, czuję jak tworzą się odciski i raz na jakiś czas łapie mnie skurcz w dwójkę. Nawet ramiona zaczęły boleć. Wysiadłem energetycznie, a do mety 10km.
Żegnaj podium
Dopiero teraz dogonił mnie Białorusin. Kamila krzyczała, że muszę trzymać. Nie miałem na to najmniejszej ochoty, ale wskoczyłem na plecy. Niestety nie wytrzymałem zbyt długo, trzecie miejsce zaczęło odjeżdżać. Mimo beznadziejnej sytuacji leciałem w kierunku mety ile mogłem. Czasem trochę kryzys odpuszczał i biegłem w tempie 3:20/km, ciągle widziałem Białorusina, i ciągle nie wykluczałem, że ktoś z czołówki padnie bardziej ode mnie. Przed 40km minął mnie Łotysz. Tutaj również próbowałem się złapać, ale szarpnął mocno i szybko się urwał. Zwykle za 35km sam tak robiłem, w końcu jak ktoś padnie można go w ten sposób łatwo dobić. Zostało kilka kilometrów, było mi już wszystko jedno, chciałem jak najszybciej przekroczyć linię mety i mieć to z głowy. W czasie biegu chyba kilkadziesiąt razy przychodziła mi myśl, żeby nie kończyć. Ale te same kilkadziesiąt razy przypominałem sobie, że nie mogę schodzić, bo to wchodzi w głowę i zwiększa prawdopodobieństwo nieukończenia kolejnego biegu.
Za metą
Jakoś doczłapałem się w końcu do tej mety. Zupełnie inaczej niż 2 lata temu, mimo, że wtedy też już miałem bombę to na ostatniej prostej jakoś się poderwałem. Tym razem raczej ze spuszczoną głową, mimo oklasków i dopingu. W końcu pierwszy Polak. Wow, szkoda tylko, że nie było nikogo innego z polskiej czołówki. Byłem wypłukany energetycznie, musiałem odsapnąć i napić się szybko czegoś z cukrem. Łydki i czwórki zabite, stopa boli, fizycznie jak zwykle, ale psychicznie dół. Czemu? Na pewno złożyło się na to kilka rzeczy, głównie podejrzewam, że chodzi o zimę. W tym roku nie będzie ferii, liżę rany po maratonie i biorę się do roboty.
To wszystko dzięki pomocy pewnych osób
Dziękuję wszystkim którzy wspierali mnie w tym trudnym dla mnie roku. Przede wszystkim mojej Kamilce, która wspierała mnie po operacji, podczas przygotowań, maratonu i po nim. Rodzinie i znajomym, że wierzyli we mnie i wspierali. Kibicom za trzymanie kciuków, doping na trasie i wszystkie lajki i dobre słowa w internecie i nie tylko. Dziękuję trenerowi Markowi Jakubowskiemu za przygotowanie, może gdybym odłożył swoje ambicje na bok poszłoby trochę lepiej. Dziękuję firmie Loyalty Point za współpracę. Dzięki nim mogę sobie pozwolić profesjonalną opiekę fizjoterapeutów i mam profesjonalne warunki do treningu. Efekty współpracy pojawiły się w zeszłym roku już po kilku miesiącach współpracy w postaci świetnych rekordów życiowych na 10km i w półmaratonie. Dziekuję firmom Nike, Agisko, Polar za profesjonalny sprzęt i suplementację oraz klubowi Prefbet Śniadowo Łomża za wsparcie obozowe. I pewnie jeszcze kilku innym cichym bohaterom o których nie wspomniałem (sorry). Jak widzicie bieganie jest proste tylko do pewnego poziomu, za wynikami stoi nie tylko wychudzony chłopak, który przebiera nogami, ale również cała armia innych osób.