Od początku roku zaliczyłem już kilka startów, żadnego nie mogłem potraktować jako nieudany, ale też na żadnym nie było fajerwerków. Na Chomiczówce jeszcze nie było mocy, w Gdyni na dyszce druga połowa pod górę, w Wiązownej wichura i zimno. Przełaje też jakoś poszły, ale trasa wiadomo, że nie do końca wymierna. Chciałem sprawdzić się na oficjalnym starcie z atestem, zobaczyć na czym stoję. Szukałem dychy na tydzień przed maratonem, ale nie znalazłem nic szybkiego. Dlatego padło na bieg w Gnieźnie. Wprawdzie to 2 tygodnie przed maratonem, ale trasa płaska i zawsze jest mocna ekipa do biegania. Oczywiście nie odpuszczałem specjalnie do tego startu, robota do Orlenu w toku. Trzymałem kilometraż do końca, w środku tygodnia zrobiłem jeszcze długi mocny trening tempowy, dyszka miała wyjść po drodze.
Przed startem
Na Bieg Europejski wybrałem się dzień wcześniej i nocowałem w Gnieźnie. Wprawdzie bieg był o 17 i spokojnie zdążyłbym dojechać w dniu startu, ale wolałem wystartować wypoczęty. Na początku nie mogłem w nocy zasnąć, ale spoko, następnego dnia do 16.15 miałem czas 🙂 Śniadanie, trochę siedzenia w komputerze, obiad, spacer, krótka drzemka – pisze się krótko, ale ten czas dłużył się niemiłosiernie. Jak startujesz o 10 to po śniadaniu trzeba się ogarniać, a tak człowiek nie wiedział co ze sobą zrobić 🙂
Przed biegiem widziałem listę elity. Było trochę osób do ściagania, ale w porównaniu do zeszłego roku dużo mniejsza obsada. Tomek Grycko, Arek Gardzielewski, Kamil Jastrzębski, Damian Kabat, jeden Kenijczyk i kilku Ukraińców raczej niegroźnych. Na rozgrzewce pokazał się jeszcze reprezentant Maroka. Luz, z tej ekipy nie wygrałem tylko z Kenijczykiem 🙂 Zresztą nie napinałem się bardzo na miejsce, wiadomo, chciałem być wysoko, ale zależało mi bardziej, żeby ponownie połamać pół godziny.
Było ciepło, słoneczko, w osłoniętym miejscu nawet za ciepło. Ale najbardziej obawiałem się mocnych podmuchów wiatru. Trudno, wszyscy będą mieli tak samo. Na rozgrzewkę ruszyłem 45 minut wcześniej. Nogi jakieś przymulone, jakbym po obiedzie spał z półtorej godziny i obudził się tuż przed wyjściem. Po kilometrze się trochę rozruszałem. Trasa idzie w jedną stronę, potem nawrót, a następnie drugie okrążenie. Według moich obliczeń miało być pod wiatr od startu, i z wiatrem do mety. Co będzie to będzie, oby za 2 tygodnie nie wiało. Zmieniłem buty, koszulkę, parę rytmów i udałem się na start.
3…2…1…
Start. Ruszyłem za grupą, na prowadzenie wskoczył Kamil. Na wstępie przywitał nas poza okrzykami widzów mocny wiatr w twarz i kurz z samochodów mediów i organizatora. Pierwszy kilometr spokojny koło 3:05, koło 10 osób w grupie. Ustawiłem się na końcu, żeby wiatr za bardzo nie przeszkadzał i obserwowałem działania konkurencji. Kolejne kilometry były już zdecydowanie żywsze, raz na jakiś czas ktoś zdecydował się na lekkie szarpnięcie i raz na jakiś czas mocniejszy podmuch zniechęcał do szybszego biegania. Po ok. 2-3km zacząłem przesuwać się bliżej początku grupy, żebym nie musiał później kleić dziury. I to był dobry manewr, bo chłopaki zaczynali szarpać. Okazało się po nawrocie, że nie będzie cały czas z wiatrem. Podmuchy zdarzały się również w tym kierunku.
Pierwsze mocniejsze zerwanie tempa było około 3,5km, Tomek ruszył mocniej i razem z Arkiem lekko się urwali. Zostałem z tyłu z Kenijczykiem i Kamilem, ale powoli doszliśmy prowadzącą dwójkę. Nie na długo, bo potem jeszcze mocniej zaatakował Arek. Nie byłem jeszcze mocno zajechany, oddechowo spoko, nogi jeszcze w porządku, ale nie mogłem zerwać tempa i przytrzymać grupę. Ruszyłem w pogoń za uciekającą trójką. Tym razem sam walcząc z wiatrem i ponownie dogoniłem grupkę, leciało nas czterech. Mówię sobie – jest dobrze, oni męczą się szapraniem, a ja lecę w miarę równo, jeszcze ich zaskoczę. Moja euforia nie trwała jednak zbyt długo, przed piątym kilometrem przyspieszył Tomek, znów puściłem. Piąty kilometr 2:59, połowa trochę poniżej 15 minut, grupa ucieka, a moje nogi robią się jakieś drewniane.
Druga połowa
Zmieniłem priorytety, wiedziałem, że łatwiej już nie będzie, czas raczej 30 z haczykiem, trzeba walczyć o miejsce. W końcu została niecała połowa, jeszcze mogę kogoś minąć, a muszę też bronić się przed goniącymi, nie wiedziałem kto i jak daleko za mną biegnie. Koło szóstego kilometra od prowadzącej trójki zaczął odstawać Kenijczyk. Pomyślałem: będzie mój. Jego przewaga nie była jeszcze jakaś bardzo duża, wystarczyło ruszyć mocniej i wskoczyć na plecy. Jasne, łatwo się mówi. Może lekko przyspieszyłem, ale biegliśmy w tym samym tempie i nic się nie zmieniało. Za chwilę puścił też Arek. Pomyślałem, że jeszcze może wskoczę na drugie. chyba to samo pomyslał Kenijczyk, bo zebrał się, dogonił słabnącego Polaka i za chwilę mu uciekł. Emil myśl o gościu, przed Tobą, jak go miniesz będziesz się zastanawiał dalej, nie ma czasu na gdybanie, a meta coraz bliżej. Nie było łatwo, cierpiałem, ale walczyłem. 3 kilometry po 3:06-08, żeby coś zmienić potrzeba było konkretnego uderzenia. Ostatni kilometr wprawdzie się zebrałem na 2:56, ale wystarczyło tylko na zniwelowanie straty do 5 sekund.
Jeszcze ostatnie kilkaset metrów wierzyłem, że mogę powalczyć o pudło. Zabrakło wykrzesania resztek energii i kopnięcia w 2:50. Pewnie nie zmieniłoby to mojej pozycji, bo Arek odbiłby atak, ale dałoby mi to więcej pewności siebie. Nigdy nie byłem mocny na finiszu i końcówka to była raczej walka o przetrwanie niż sprinterski pojedynek, ale muszę nad tym popracować. Wprawdzie ostatni kilometr był jeden z szybszych w biegu, ale jeszcze nie umiem jak niektórzy na końcówce mimo cierpienia odpalić rakiety.
Zadowolony?
Trochę się nad tym zastanawiałem po biegu. Miejsce według statystyk można by było przewidzieć, nie było wstydu, ale też nie wyprzedziłem kogoś z kim zazwyczaj mam problemy. Zależało mi na czasie, a ten był raczej średni. Z drugiej strony warunki nie rozpieszczały. Chyba nikt z czołówki (męskiej, bo zwyciężczyni – Paulina Kaczyńska poleciała życiówkę) z czasu zadowolony nie był. Oceniam ten start średnio. Na pewno nie znaczy to, że się załamuję. Chyba jeszcze nigdy nie zaliczyłem startu, któy by mi wyszedł w 100%. Po prostu tak mam, że jak nie jestem do końca zadowolony, to spinam poślady, żeby następnym razem było lepiej 🙂 I czuję, że to lepiej przychodzi, bo od niedzieli na treningach zaczynam czuć wiatr w plecy, a wieje w różnych kierunkach.
Jeśli chcecie pojechać do Gniezna po życiówkę, to polecam w przyszłym roku. Jeśli traficie z pogodą, to rekordy gwarantowane, trasa jest naprawdę szybka. A przy okazji jest świetna organizacja, co widać po rosnącej z roku na rok frekwencji 🙂
fot. Organizator, maratonypolskie